Miejsce zamieszkania mógł również opuścić w dzień świąteczny za zgodą w/w.( do kościoła, do sąsiedniej miejscowości. Wszystko zależało od miejsca, w którym był zatrudniony i pracodawcy/gospodarza) Najlepiej byli chyba traktowani pracownicy przymusowi przy zachodniej granicy - dawnej z Austrią i Szwajcarią. Okolice
fotografia – Pixabay Brema to miasto w północnych Niemczech, ważny ośrodek przemysłowy i jeden z największych portów morskich w kraju. Miasto to jest przede wszystkim znane wszystkim miłośnikom baśni braci Grimm, którzy stworzyli historię o kocie, psie, ośle i kogucie, które po szeregu przygód i opuszczeniu domu, docierają do Bremy i tam zaczynają zarabiać na życie jako muzykanci. Jednak Brema to nie tylko wspaniali bohaterowie fikcyjni, ale również jak najbardziej realne zabytki i miejsca ściśle związane z bogatą historią miasta. Co warto zobaczyć w tym mieście? 1. W centrum miasta, nieopodal ratusza, znajduje się pomnik przedstawiający czterech muzykantów z Bremy. Na ośle stoi pies, na psie kot, a na kocie kogut. Bohaterowie baśni braci Grimm są nieoficjalnym symbolem Bremy i w całym mieście znajdziemy mnóstwo odniesień do tej historii, a także różnorodne związane z nią pamiątki. 2. Ratusz w Bremie został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i nic dziwnego. Został wybudowany w XV wieku w stylu gotyckim, a jego strzelista góruje nad niską zabudową przy rynku. Na tej samej liście znajduje się również Pomnik Rolanda, który przedstawia średniowiecznego rycerza z “Pieśni o Rolandzie”. Już od XV wieku posąg ten symbolizował nie tylko wolność miasta, w którym go postawiono, ale również wolny handel. 3. Böttcherstraße to ulica mająca około 100 metrów długości. Jej historia sięga średniowiecza, jednak po pierwszej wojnie światowej wymagała gruntownego remontu. Udało się do niego doprowadzić dzięki Ludwigowi Roseliusowi, bremskiemu kupcowi kawy, który nie tylko zainicjował odbudowę ulicy, ale i w dużej mierze ją sfinansował. Kunsztowne budynki z cegły sprawiają, że ulica ta ma niepowtarzalny klimat. Znajdują się tutaj również miejsca, które można odwiedzić w środku, aby przyjrzeć się okolicy z wysokości kilku pięter. 4. Schnoor to najstarsza dzielnica miasta, w której znajdziemy ciąg stu niewielkich domków. Sama nazwa oznacza “sznur” i nawiązuje do rodzaju zabudowy. Najstarsze z nich pochodzą z XV, a najmłodsze z XIX wieku. Niektóre z nich sprawiają wrażenie tak małych, że nie sposób w nich się pomieścić wraz z rodziną, jednak na przestrzeni stuleci zawsze pozostawały zamieszkane, a uliczka, przy której stoją, należy do najbardziej urokliwych w całej Bremie. To tutaj znajdziemy również Dom Herbaciany, czyli uroczą herbaciarnię, gdzie latem i wiosną można napić się tego trunku przy stolikach wystawionych na wąskiej ulicy. 5. Universum Bremen to nowoczesne centrum nauki, którego gmach przypomina szklany statek kosmiczny wynurzający się z jeziora, nad którym faktycznie się znajduje. Znajdziemy tutaj ponad 250 eksponatów oraz interaktywne wystawy, a miejsce to rocznie odwiedzane jest przez prawie pół miliona turystów. Zdecydowanie jest to atrakcja, która przypadnie do gustu zarówno dorosłym, jak i dzieciom. Zjawiska fizyczne i nie tylko są tutaj przedstawione i omówione w przystępny sposób, a na terenie ośrodka znajduje się wieża o wysokości 27 metrów, z której można podziwiać panoramę miasta. 6. Browar Beck’s funkcjonuje w Bremie od XI wieku. Wycieczka obejmuje zwiedzanie browaru, projekcję filmu na temat produkcji piwa na przestrzeni dziejów, a także degustację tego trunku. 7. Warto również odwiedzić zabytkowy dworzec kolejowy z wielkim zegarem i obszernymi oknami, który przywodzi na myśl osiemnasto- i dziewiętnastowieczne powieści. Tuż przed nim znajdują się liczne stragany, a przejście na terenie dworca przypomina galerię handlową. 8. U ujścia Wezery znajduje się bunkier okrętów podwodnych Valentin, który został wybudowany podczas drugiej wojny światowej. Jest to drugi pod względem wielkości bunkier wybudowany przez Niemców, który od niedawna udostępniono zwiedzającym. Z miejscem tym łączy się przykra historia pracowników niewolniczych. Przy jego budowie pracowało aż 13 000 osób, w tym pracownicy przymusowi, więźniowie wojenni oraz Polacy, Rosjanie i Francuzi będący więźniami obozu. W okresie budowy zginęło tu około sześciu tysięcy osób. 9. Friedenstunnel to przejście podziemne w dzielnicy Schwachhausen w Bremie, znajdującej się poniżej linii kolejowych. Od 2015 roku nazywane jest Tunelem Pokoju, a celem, który przyświeca projektowi jest pokój pomiędzy różnymi wyznaniami, rasami i ludźmi o różnej orientacji seksualnej. Prace artystyczne, które są eksponowane w tunelu mają na celu zwiększenie tolerancji i koegzystencji ludzi z najróżniejszych grup społecznych. Warto odwiedzić to miejsce i to nie raz, ponieważ instalacje i prace na jego terenie często się zmieniają. 10. Spitting Stone, czyli kamień, na który się pluje, ledwie wyróżnia się od kostki brukowej, która go otacza. Najciekawsza jest jednak jego historia. Kamień ten wyznacza miejsce, w którym doszło do egzekucji Gesche Gottfried, która w pierwszej połowie XIX wieku zatruła arszenikiem kilkanaście osób. Do dziś nie wiadomo, co było powodem jej morderczej pasji, jednak historia ta zawładnęła wyobraźnią wielu ludzi w XIX wieku i była wielkim skandalem w Niemczech. Po więcej informacji o mieście Brema, warto zajrzeć tutaj Related TagsEuropa
Pod koniec lat 30. rozbudowano stalownię i prasownię. W czasie II wojny światowej znaczną część pracowników huty stanowili jeńcy wojenni i pracownicy przymusowi. W zakładach produkowano wówczas, oprócz zestawów kolejowych, kute i prasowane części maszyn, elementy łodzi podwodnych, korpusy pocisków i zderzaki wagonowe. W 1867 roku dwaj niemieccy przemysłowcy Salomon Huldschinsky i Albert Hahn na parceli nieopodal węzła kolejowego w Gliwicach założyli pierwszy na Górnym Śląsku zakład produkcji rur stalowych. Zmieniając właścicieli, przetrwał do 2000 roku, teraz straszy tutaj pusty niezagospodarowany plac. Po kilku latach od powstania firma Hahn und Huldschinsky przeszła w wyłączne ręce rodziny Salomona i zmieniła nazwę na S. Huldschinsky i synowie. Zakłady początkowo nie posiadały własnej stalowni i zmuszone były zaopatrywać się w półfabrykaty u innych producentów. Pomimo to już w pierwszym roku swojego istnienia na rynek wypuściły 6 tys. ton rur wyprodukowanych w Gliwicach. Koszty inwestycji zwróciły się po ponad 20 latach, a wypracowane zyski pozwoliły na wyposażenie huty we własną stalownię z piecami martenowskimi, nowoczesną walcownię i prasę parowo-hydrauliczną. Uruchomiono również ciągłą linię odlewniczą. Choć podstawową gałęzią produkcji wciąż pozostawały rury, produkowano również kotły oraz przyjmowano szereg zleceń na wyroby stalowe dla powstających jak grzyby po deszczu górnośląskich kopalń i zakładów przemysłowych. W 1894 roku zakład przekształcono w spółkę akcyjną pod nazwą Huldschinsky Hüttenwerke AG. Żyd, który postawił kościół Właściciel, wbrew powielanej w czasach PRL czarnej legendzie o kapitalistycznych wyzyskiwaczach, zdawał sobie sprawę, że robotnik wypoczęty i żyjący w godnych warunkach przyniesie większy zysk niż głodny i mieszkający w wilgotnej suterenie. Dla swoich pracowników wybudował osiedle w dzielnicy Zatorze, składające się z 55 niewielkich, lecz funkcjonalnych domków dwurodzinnych. Pomimo że sam był wyznania mojżeszowego, przystał na propozycję sióstr boromeuszek, które w 1898 roku wystąpiły do niego z prośbą, by wybudował dla mieszkańców osiedla katolicką świątynię. Trzy lata później, w 1901 roku, dokonano konsekracji neogotyckiego kościoła pw. Świętej Rodziny, którego budowę sfinansowano w większości ze środków żydowskiego przemysłowca. Świątynię jeszcze wiele lat później nazywano w Gliwicach „kaplicą Huldschinsky’ego”. Czas prosperity i wojna W ostatnim roku XIX stulecia w hucie uruchomiono oddział produkcji kształtowników, walcówki i kół oraz zestawów kolejowych. Te ostatnie z czasem stały się flagowymi produktami zakładu. Produkowano również mniejsze, poszukiwane na rynku, wyroby blaszane, wanny, a nawet lampy karbidowe. Była to jednak produkcja uboczna. 10 lat później huta weszła w skład koncernu Oberschlesische Eisenbahn Bedarfs AG (zwanego w skrócie Oberbedarf) i od 1905 roku występowała już pod nową nazwą Stahlwerk Gleiwitz. Okres prosperity na wyroby stalowe poprzedzający wybuch I wojny światowej pozwolił na kolejne inwestycje. W 1908 roku oddano do użytku reprezentacyjny gmach dyrekcji (dziś przy ulicy Józefa Mitręgi). Z chwilą wybuchu wojny w 1914 roku zakład przestawiono na produkcję wojenną, głównie pocisków artyleryjskich, lawet i części do armat. Przegrana Niemiec i traktat pokojowy w Wersalu spowodowały konieczność likwidacji zakładów zbrojeniowych. Szybko jednak przestawiono się na produkcję cywilną. W latach 20. XX wieku w Gliwicach powstało zjednoczenie hutnicze Vereinigte Oberschlesische Huttenwerke (VOH). Huta weszła w jego skład, otrzymując nazwę Stahl und Presswerk Gleiwitz. Zakładami na krótko zachwiał kryzys gospodarczy pod koniec lat 30. ub. wieku. Przejęcie władzy w Niemczech przez nazistów i skierowanie sporej części przemysłu ponownie na produkcję zbrojeniową spowodowało zwiększenie zleceń. Pod koniec lat 30. rozbudowano stalownię i prasownię. W czasie II wojny światowej znaczną część pracowników huty stanowili jeńcy wojenni i pracownicy przymusowi. W zakładach produkowano wówczas, oprócz zestawów kolejowych, kute i prasowane części maszyn, elementy łodzi podwodnych, korpusy pocisków i zderzaki wagonowe. oceń artykuł
Ustawowego ubezpieczenia zdrowotnego oficjalnie nie zalicza się w Czechach do ubezpieczenia społecznego. Jak czytać tabelę: Składka odprowadzana na ubezpieczenie zdrowotne wynosi dla pracownika 4,5% a dla pracodawcy 9,0% (tzn. łącznie 13,5%) wynagrodzenia brutto. Maksymalna granica wymiaru składek na ubezpieczenie społeczne (w
Siatka konspiracyjna, akcje dywersyjne, ucieczki przed gestapo, "wsypa" i niestety bestialstwo hitlerowskich oprawców. To jest właśnie historia Związku Polaków "Młody Las", tajnej organizacji założonej w Malborku przez polskich robotników przymusowych, a może lepiej napisać dobitniej: polskich niewolników totalitarnego systemu niemieckiego. Niemiecki Malbork to nie tylko piękne Wysokie Podcienia, do których wzdychamy, oglądając je na starych zdjęciach. To również miejsce cierpień Polaków więzionych w latach 40. w areszcie gestapo, na który Niemcy zamienili staromiejski ratusz. W czasie apogeum i upadku rządów faszystów działalność konspiracyjną w „gnieździe krzyżactwa” (to już powojenna retoryka) prowadzili Polacy sprowadzeni do rangi niewolników przez „rasę panów” -- robotnicy przymusowi pochodzący z okolic Rypina. Tajna organizacja „Młody Las”.Ślubowali na kopię grunwaldzkiego sztandaru W marcu 1941 r. wraz z transportem Polaków z powiatu rypińskiego do Malborka trafił Narcyz Kozłowski ps. „Szary”.W gmachu szkoły średniej przy ul. 17 Marca dostał przydział do pracy w ogrodnictwie Ernsta Rudlafa w Malborku przy ul. Kopernika 27 - pisze Wiesław Jedliński w książce „Związek Polaków >>Młody Las>Młody Las<<”.Wiesław Jedliński powołuje się na Leona Szablewskiego, który miał powiedzieć po wojnie, że „Kłos” oczekiwał nadejścia Armii Czerwonej, tymczasem zginął od radzieckich kul w styczniu 1945 r. podczas walk o miasto. "Są dwie wersje na temat jego śmierci. Obie jednak zgodnie stwierdzają, że został zastrzelony przez żołnierzy sowieckich przy obecnej ul. Sienkiewicza 59 A. Pierwsza z tych wersji mówi, że zginął w momencie, gdy stanął w obronie matki i dzieci Olsenów, prosząc, by ich nie zabijano. Druga wersja, podana przez Kazimierę Urbańską, stwierdza, że został zastrzelony, nie chcąc dopuścić do zgwałcenia swej dziewczyny o imieniu Maria" - pisze kronikarz miasta. Ostatnim dowódcą „Młodego Lasu” został właśnie Leon Szablewski ps. „Orlik”, uczestnik kampanii wrześniowej, jeniec wojenny, do Malborka przewieziony z obozu jenieckiego. Robotnik przymusowy w rzeźni Maxa Baehra przy obecnej ul. Kościuszki 12-14.„Po zajęciu miasta służył za przewodnika, ujawniając pozycje niemieckiej Grupy Bojowej Marienburg, a szczególnie sieć przebitych przejść piwnicznych na Starym Mieście” - czytamy u Wiesława flaga na Bramie MariackiejZ książki Wiesława Jedlińskiego wynika, że wspomniany wcześniej Paweł Wiśniewski ps. "Longin" był człowiekiem, który w czasie walk o Malbork w styczniu 1945 r. „pod gradem kul wywiesił biało-czerwoną flagę na Bramie Mariackiej”. Flagi, a także biało-czerwone opaski miała szyć dla członków „Młodego Lasu” Kazimiera Urbańska, mieszkająca wówczas w pobliżu szpitala. Ona też po wojnie w obecności Narcyza Kozłowskiego przekazała dla koła PTTK historyczną flagę wywieszoną w Malborku w styczniu 1945 r. - pisze po zdobyciu Malborka wojsko radzieckie trzymało miasto w garści, a polskość dopiero powoli się rodziła, w tym czasie - 5 maja 1945 r. - Amerykanie wyzwolili obóz w Linzu, gdzie więziony był Narcyz Kozłowski. Dotrwał do tej chwili z wagą ciała zaledwie 33 kg. 26 sierpnia 1945 r. przybył do Malborka, gdzie spotkał się z Leonem Szablewskim i Henrykiem Urbańskim ps. „Kiliński”. Razem wzięli udział w rozwiązaniu organizacji „Młody Las”, co miało miejsce nad grobem zastrzelonego przez Sowietów Romana Dzierzbickiego, pochowanego na podwórku przy ul. Sienkiewicza 59 A. Staraniem Narcyza Kozłowskiego ciało „Kłosa” zostało ekshumowane w 1966 r. i złożone na Cmentarzu Komunalnym. W 1991 r. Kozłowski doprowadził do utworzenia Stowarzyszenia Społeczno-Kombatanckiego Związek Polaków „Młody Las”, którego podstawowym celem jest sprawić, by pamięć o tajnej organizacji, która narodziła się w Malborku i walczyła o polskość, nigdy nie umarła. Działalność organizacji została opłacona śmiercią wielu działaczy. Okoliczności śmierci niektórych z nich do dzisiaj nie zostały wyjaśnione – pisał w 1991 r. Wiesław Jedliński. Młody Las powstał w Malborku 76 lat temu [ZDJĘCIA, WIDEO]. "... Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera
Użyczanie pracowników do Niemiec – agencja pracy tymczasowej. Jedynie te zarejestrowane w Polsce i jednocześnie w Niemczech agencje pracy tymczasowej mają możliwość użyczania pracowników (Arbeitnehmerüberlassung). „Wypożyczanie” pracowników, czyli oddawanie ich pod czyjeś kierownictwo, po pierwsze wiąże się z obowiązkiem
Skandynawia to popularny kierunek wyjazdu Polaków. Polacy w Norwegii stanowią największą grupę imigrantów pod względem pochodzenia. Według ostatniego badania norweskiego urzędu statystycznego SSB, Polaków jest ponad 100 tysięcy na 800 tysięcy Jeżeli chcesz wyjechać nad fiordy, dołączając do grona skandynawskiej Polonii, przeczytaj nasz przewodnik. Sprawdź też, jak oszczędzić w Norwegii. Jedziesz do Norwegii? Wypróbuj konto walutowe Wise! Załóż Wise dla finansów bez granic 🚀 Polacy w Norwegii – historia skandynawskiej Polonii W odróżnieniu od Polaków w Szwajcarii, Francji, czy w Niemczech, historia migracji do Skandynawii nie jest długa. Większe grupy Polaków trafiły do Norwegii po raz pierwszy dopiero podczas Drugiej Wojny Światowej. Byli to niemieccy jeńcy, pojmani w nieudanej obronie Narwiku przez Aliantów w 1940 roku, a także robotnicy przymusowi. Po zakończeniu wojny, wiele z tych osób nie zdecydowało się na powrót do ojczyzny, obawiając się represji ze strony nowych władz komunistycznych. Było to około 1200 osób, w większości mężczyźni. Stworzyli oni początki norweskiej Polonii i założyli pierwsze polskie organizacje imigrantów. Druga fala polskiej emigracji była mniej gwałtowna i składały się na nią osoby, które przybywał do Norwegii w czasach PRL, a także przyjeżdżały tam na studia. Wreszcie, po wejściu Polski do Unii Europejskiej, od 2004 roku otworzył się dla Polaków norweski rynek pracy. Ze względu na dużą, choć zmniejszającą się różnicę w wynagrodzeniach, w Norwegii szybko pojawili się liczni pracownicy sezonowi w rolnictwie, budowlańcy oraz robotnicy w stoczniach. Kobiety znajdują natomiast zatrudnienie jako pielęgniarki, przedszkolanki oraz pracownice socjalne. Polaków znajdziemy dziś zarówno w stolicy, ale nie boją się oni też wyjechać na daleką północ, aby zamieszkać w podbiegunowej krainie lodu i psich zaprzęgów. Dziś imigrantów z Polski do Norwegii przyciągają nie tylko pieniądze – to także fantastyczna przyroda, piękne widoki i przyjazne państwo. Poznaj Polaków w Norwegii Noce polarne na dalekiej północy łatwiej przetrwać w grupie, a jeszcze lepiej, jeśli wśród przyjaciół znajdziesz innych Polaków, z którymi pogadasz w naszym języku o pierogach, Małyszu czy Lewandowskim. Inaczej niż Polacy, małomówni Norwedzy nie mają opinii na każdy temat! Norwegia ma bardzo małą gęstość zaludnienia, więc nie jest tak prosto znaleźć znajomych, jak w Londynie, czy w Berlinie. Na szczęście, w poszukiwaniu innych Polaków pomoże ci Internet, a także organizacje polonijne. Dobrym punktem do rozpoczęcia poszukiwań są zawsze media społecznościowe. Na Facebooku znajdziesz całkiem liczne grupy, skupiające polonię w tym kraju. To między innymi „Polacy w Norwegii” (ponad 90 tysięcy członków), „Moja Norwegia” oraz „Polacy w Oslo”. Zasięgając języka na Facebooku, nie tylko będzie ci łatwiej znaleźć pracę, czy mieszkanie, ale możesz też zaprzyjaźnić się z naszymi krajanami, a może nawet wyskoczyć na weekend. Powstają już nawet lokalne portale, przeznaczone dla Polonii, takie jak w których przeczytasz wiadomości i artykuły z Polski. Działające w kraju liczne organizacje polonijne pozwolą ci na kontakt z rodakami. W zależności od tego, gdzie mieszkasz, możesz dołączyć do Polonii w Trondheim, czy do stowarzyszenia Razem - Sammen, które ma na celu integrację Polaków z Norwegami. W Stavanger działa nawet drużyna piłkarska Polonia Stavanger, która przyjmie osoby lubiące biegać za piłką. A jeśli interesuje cię przygoda na łonie natury, warto zapisać się do harcerstwa. W kraju działa bowiem wspierana przez polską ambasadę organizacja Polskie Harcerstwo w Norwegii, zapraszająca do współpracy zarówno dorosłych, jak i dzieci. Polskie społeczności gromadzą się także wokół kościołów katolickich, odprawiających msze w języku polskim. Jeżeli natomiast w Norwegii mieszkasz z dziećmi, możesz zapisać je do jednej z licznych polskich szkół. Dzięki nim, dzieci nie stracą kontaktu z ojczystą kulturą. Takie szkoły działają między innymi w Ålesund, Bergen, Bødo, Drammen, Kristiansand, czy w Oslo. Chcesz dowiedzieć się więcej o życiu w tym skandynawskim kraju? W takim razie sprawdź także nasze przewodniki po podróży do Norwegii oraz po pracy w Norwegii. Jesteś już w Norwegii? Zobacz jak oszczędzić Koszty życia w Norwegii nie są małe. Choć zarabia się tu dużo, zarówno codzienne zakupy, jak i usługi finansowe wiążą się ze znacznie większymi kosztami niż w Polsce, ale nawet w Niemczech. Na szczęście, jeśli chodzi o opłaty za konta i przelewy, mamy dobry sposób na oszczędzanie. Nie musisz zakładać konta bankowego w Norwegii, aby przechowywać i wydawać korony norweskie – albo inne waluty. Jeśli pracujesz czasowo, albo nie masz jeszcze stałego miejsca zamieszkania, otwarcie konta w niektórych bankach może być nawet niemożliwe. Ale istnieje ciekawa alternatywa, jaką jest Wise. Internetowe konto Wise – Finanse osobiste za niewielką cenę Walutą Norwegii są korony norweskie (NOK). To w koronach otrzymasz wynagrodzenie za pracę, a jeśli chcesz przesłać je do Polski, tą walutę będziesz wymieniać na PLN. Wymiana w bankach lub kantorach wiąże się jednak z dużymi kosztami, przede wszystkim w formie spreadu walutowego. To pojęcie oznacza różnicę między ceną zakupu, a sprzedaży waluty, o którą zmniejszona zostaje końcowa kwota przy wymianie waluty. Spread wynosi na ogół kilka procent i zależny jest od banku lub kantoru. Wykonując przelew w NOK na polskie konto bankowe w PLN poniesiesz automatycznie ten koszt. Co więcej, banki nie są często zbyt przejrzyste, jeśli chodzi o wysokość tej opłaty. Spread bywa bowiem ukryty w tabelach opłat. To, jaka jest końcowa wartość przelewu, okaże się więc dopiero, gdy pieniądze dotrą na konto odbiorcy. Zupełnie inaczej jest w Wise. Kursy walut w Wise są bowiem zbliżone do średnich stawek rynkowych. Koszty przewalutowania będą więc znacznie mniejsze. Przelew w NOK na konto w PLN, albo odwrotnie, będzie kosztował cię mniej. Oprócz tego, możesz liczyć na szybki transfer pieniędzy. Pieniądze na koncie odbiorcy mogą znaleźć się nawet w kilka sekund. Z góry więc wiesz nie tylko ile zapłacisz, ale także kiedy gotówka powinna trafić do celu. Wreszcie, Wise nie pobiera miesięcznych opłat za prowadzenie konta, inaczej niż wiele banków polskich oraz norweskich. Z tego powodu przelewy zagraniczne z Wise to czysta oszczędność. Ponad 50 walut z całego świata pozwoli ci robić przelewy nie tylko w koronach i złotych. Jeżeli planujesz dalsze wojaże, konto Wise będzie idealne dla globtroterów takich jak ty. Możliwości płatnicze nie byłyby kompletne bez karty. Otrzymasz ją do konta Wise, zarówno jako plastik, a także jako karty wirtualne, używane do bezpiecznych płatności online. Kart wystawionych przez Wise możesz używać niemal na całym świecie, a opłaty za wypłatę z bankomatów nie są duże. Działalność Wise jest w pełni regulowana przez instytucje nadzoru finansowego z całego świata. Wise uzyskał kilkadziesiąt państwowych i regionalnych licencji i zezwoleń. Z Wise twoje pieniądze będą więc bezpieczne. Wpływa na to też wiele funkcji zabezpieczeń, między innym uwierzytelnianie 2FA, dedykowanych zespół specjalistów od zapobiegania oszustwom, czy powiadomienia na iOS oraz Android o zrealizowanych przelewach. Jadąc do Norwegii, warto zabrać nie tylko ciepłą odzież, ale też zadbać o finanse osobiste. Jak mówią bowiem Norwedzy, w przeciwnym wypadku możesz się „znaleźć z brodą w skrzynce na listy”. Oznacza to osobę nieprzygotowaną, która sama wpakowała się w kłopoty. Konto Wise założysz przez Internet, a formalności są proste. Konto Wise doładujesz online, wymieniając niedrogo korony norweskie. Czas pożegnać ukryte opłaty i wysokie prowizje! Wise. I nie przepłacasz za przewalutowanie. Załóż konto w Wise za darmo💸 Źródła: Immigrants and Norwegian-born to immigrant parents Z dnia 1. grudnia 2021. Artykuł ten został opublikowany w celu przedstawienia informacji ogólnych i nie ma na celu szczegółowego rozpatrzenia każdego z wątków w nim przedstawionych. Nie powinieneś polegać na nim jako źródle informacji. Wskazana jest konsultacja z ekspertem lub doradcą w tej dziedzinie przed wykonaniem jakichkolwiek działań wspomnianych w tej publikacji. Artykuł ten nie stanowi porady prawnej, specjalistycznej lub podatkowej ze strony TransferWise Limited i jego partnerów. Poprzednie wyniki nie gwarantują takiego samego rezultatu. Nie oferujemy przedstawicielstwa, gwarancji oraz poręczeń, bez względu na to, czy treść artykułu jest trafna, uzupełniona i aktualna.
Linki internetowe. Wybór ważnych tematycznie portali internetowych i projektów. Cyfrowe Archiwa relacji świadków z okresu nazizmu. Nazizm i praca przymusowa. Spisy obozów / narzędzia wyszukiwania. Poszukiwanie informacji osobowych, bazy danych. Miejsca pamięci. Instytucje, które tworzyły kolekcje archiwum „Praca przymusowa 1939–1945. Z Franciszkiem Wodą SJ, misjonarzem pracującym w Zambii, rozmawia Józef Augustyn SJ W czasie wojny został Ojciec wywieziony na roboty do Niemiec. Jak do tego doszło? To było zimą 1943 roku. Miałem wtedy niespełna siedemnaście lat. Niemcy w tym czasie na wszelkie sposoby starali się zdobyć ludzi do pracy na terenie Rzeszy: na roli, w fabrykach, w kopalniach. Rąk do pracy brakowało, bo sami Niemcy walczyli o "nowy porządek w Europie". Siły roboczej szukali więc w krajach okupowanych, między innymi przez łapanki na ulicach miast. Natomiast na wsi sołtys danej miejscowości miał regularnie wyznaczać określoną liczbę mieszkańców do pracy w Rzeszy. I tak też się stało w moich rodzinnych Mokrzyskach. Do naszego domu przyszło zawiadomienie, że zostałem do takiej pracy wyznaczony. Mam to zawiadomienie do dziś. Przed wywiezieniem na roboty mogłaby mnie uchronić praca na rzecz niemieckiego wysiłku wojennego, tyle że w Mokrzyskach nic takiego nie robiłem. Nie można było też takiego zatrudnienia załatwić od ręki. Ojciec chciał mnie więc ukryć u rodziny w Lubelskiem, gdzie mieszkali bracia mojej mamy, ale się nie zgodziłem. Bałem się, że jeśli zniknę bez śladu, moi najbliżsi będą z tego powodu represjonowani. Powiedziałem więc do ojca: "Na dobre czy na złe - pojadę". Spakowałem się, pożegnałem z bliskimi i 31 stycznia 1943 roku stawiłem się na stacji kolejowej w Brzesku. Co było potem? Najpierw całą grupą zostaliśmy umieszczeni w obozie przejściowym w Krakowie, utworzonym w budynku szkoły średniej przy ul. Wąskiej. Tam byliśmy przygotowywani do wyjazdu. W jaki sposób? Dezynfekcja, strzyżenie, sprawdzanie dokumentów i danych. Spędziliśmy tam około tygodnia. Pamiętam, że odwiedziła mnie mama z wujkiem. Przywiozła mi jeszcze jakąś ciepłą kapotę i trochę jedzenia. Wydawało się jej, że nie dość dobrze wyposażyła mnie na drogę. Nie mogłem do nich zejść. Stali na ulicy, a ja byłem przy oknie jednej z sal na pierwszym czy drugim piętrze. Stamtąd z nimi rozmawiałem. Ilu was było w tym obozie? Dokładnie nie pamiętam, może dwieście osób. Po tygodniu wsadzili nas do pociągu i z Krakowa Głównego wywieźli na zachód. To był pociąg osobowy. W czasie drogi zapisywałem wszystkie mijane stacje, ale ta lista gdzieś mi zginęła. Na pewno jechaliśmy przez Drezno. Podróż trwała dwa dni. Co jakiś czas nasz pociąg zatrzymywano, by przepuścić transporty wojskowe. W końcu dojechaliśmy do Wuppertalu w Westfalii. Tam ponownie umieszczono nas w obozie przejściowym, gdzie przeszliśmy podobną procedurę jak wcześniej w Krakowie. Następnego dnia znowu do pociągu - tym razem do Kolonii. Tam rozdzielili nas na mniejsze grupy i przyczepami ciągniętymi przez traktory zawieźli do Bonn oddalonego od Kolonii jakieś trzydzieści kilometrów. Byliśmy po lewej stronie Renu i nie przejeżdżaliśmy przez niego na drugi brzeg. W Bonn trafiliśmy do miejscowego urzędu pracy. Wszystkich umieścili na dużej hali, gdzie rozpoczęło się przydzielanie do konkretnych prac. Polegało to na tym, że jeden z urzędników wywoływał poszczególne zawody, na które było zapotrzebowanie, a ludzie się zgłaszali. Tyle że ja nie miałem żadnego zawodu. Zostałem na końcu w grupie około dwudziestu osób: kobiet i mężczyzn. Wtedy przyszli bauerzy, czyli niemieccy gospodarze, i każdy wybierał dla siebie robotników do pracy na wsi. Najpierw wybrał mnie gospodarz, któremu - jak mi się wydawało - nie najlepiej patrzyło z oczu. Wymknąłem się więc do grupy osób jeszcze bez przydziału i trafiłem do gospodarza, który robił lepsze wrażenie. Czy to się później potwierdziło? Wybrał czterech mężczyzn i jedną dziewczynę i zabrał nas do jednej wioski, ale rozdzielił do różnych gospodarstw. To było Niederbachem oddalone od Bonn o jakieś dwadzieścia kilometrów. W linii prostej wioska leżała trzy kilometry na zachód od Renu. Ostatecznie zostałem przywieziony do domu małżeństwa w średnim wieku. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, było już późno. Dali mi więc ciepłe łóżko i dopiero na drugi dzień rano zaczęła się moja praca. Muszę przyznać, że trafiłem szczęśliwie. A gospodarz, który najpierw mnie wybrał na hali w Bonn, mieszkał w sąsiedniej wiosce i jak się okazało był miejscowym nazistą. Bardzo źle traktował swoich przymusowych robotników. Do tego stopnia, że pracujący u niego napisali skargę do urzędu w Bonn. Przeczucie więc mnie nie myliło. Kim byli ludzie, u których Ojciec pracował? To byli katolicy, bardzo dobrzy ludzie - Elizabeth i Klemens Geodelsowie. Mieli syna Josepha i trzy córki. Jedna była starsza ode mnie, średnia w moim wieku, a najmłodsza miała czternaście lat. Syn był w wojsku, w 6. Armii Polowej gen. Friedricha von Paulusa i walczył pod Stalingradem. Kiedy tam przybyłem, było już po bitwie o Stalingrad, bo kapitulację ogłoszono 2 lutego 1943 roku. Czy syn gospodarzy przeżył? Nie wiadomo, co się z nim stało: czy poległ w walkach, czy dostał się do niewoli i tam zmarł. Moi gospodarze dostali zawiadomienie, że ich syn "zaginął w walce", cały czas mieli więc nadzieję, że wróci. Każdego dnia modlili się w tej intencji na różańcu. Nie wrócił jednak i nie przysłał też żadnej wiadomości. Jak był Ojciec traktowany przez niemieckich gospodarzy? Bardzo dobrze. Miałem swój pokój i łóżko z ciepłą pierzyną. Zapewniali mi wikt i opierunek. Na święta dostawałem bieliznę albo ubranie. Jadłem to samo, co oni, przy jednym stole, choć - jak się później dowiedziałem - było to zabronione i gospodarzom groziła za to kara. Rasa panów nie mogła siedzieć przy jednym stole z podludźmi. Nie mogliśmy też razem z Niemcami chodzić do kościoła. Raz w miesiącu była Msza dla przymusowych robotników. Za złamanie tego zakazu groziła kara siedmiu dni obozu. Ogólnie więc miałem tam dobre warunki, a i praca nie była szczególnie ciężka, bo przecież w domu też pracowałem na roli. Poza tym oprócz mnie w gospodarstwie pomagał też niemiecki pracownik. Nazywał się Heinrich Koll. Był do mnie przyjaźnie nastawiony i nie czułem z jego strony żadnej wrogości. Najbardziej dokuczała mi tęsknota za rodziną. Zdarzało się, że płakałem. Kiedyś orząc, wzdychałem do nieba, prosząc Boga, by pocieszył moich rodziców i powiedział im, że u mnie wszystko w porządku, bo rzeczywiście gospodarze byli dobrymi ludźmi. Miałem szczęście. Wielu polskich przymusowych robotników ciężko pracowało w fabrykach i kopalniach albo było wyzyskiwanych przez niemieckich bauerów. W naszej wiosce tylko jeden gospodarz należał do nazistowskiej Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP), ale i on nie szykanował pracujących u niego ludzi. Czy rozmawialiście na temat nazizmu, Hitlera i wojny? Sam nigdy takich rozmów nie zaczynałem. Na początku po prostu nie zdawałem sobie sprawy z tego, czym jest nazizm. Zresztą przyjechałem do Niemiec bez znajomości języka. Później z pojedynczych zdań, z zachowania czy nawet ze stosunku do mnie mogłem wywnioskować, że moi gospodarze nie byli przychylni Hitlerowi. Oczywiście nie mogli mówić o tym wprost, ale kiedyś gospodarz tłumaczył mi, że Nadrenia, gdzie leżała ich wioska, po pierwszej wojnie światowej była w strefie wpływów Ententy, czyli sojuszu Francji, Wielkiej Brytanii i Rosji. Dopiero w 1936 roku wkroczył tam Hitler, ale tak naprawdę oni nie mają nic wspólnego z "Prusakami". Czy rzeczywiście tak było? Takie miałem wrażenie. Jedynie najmłodsza córka, która dopiero co skończyła szkołę, wykazywała tendencje pronazistowskie. Czy spotykał Ojciec innych przymusowych robotników? Oficjalnie mogliśmy spotykać się raz w miesiącu na Mszy i coniedzielnych spotkaniach organizowanych przez nadzorującego nas esesmana - von Brauna. Jednak także poza tymi dwiema sytuacjami kontaktowaliśmy się ze sobą, choć - jak mówiłem - było to zabronione. Czego dotyczyły te niedzielne spotkania? Odbywały się one w sąsiedniej miejscowości, w dużej hali. Musieli być obecni na nich wszyscy przymusowi robotnicy z całego regionu. Von Braun mówił nam, jakie to wielkie szczęście nas spotkało, że możemy pracować dla Rzeszy, która tak się dla nas wykrwawia i która uratowała nas przed polskim reżimem. Krótko mówiąc, indoktrynował nas, ale jego słowa padały niczym groch o ścianę. Kiedyś mówił o Bydgoszczy. 3 września 1939 roku doszło tam do walk wojsk polskich z dywersantami niemieckimi, których wspomagali miejscowi Niemcy. Część schwytanych Niemców rozstrzelano. Propaganda III Rzeszy mówiła o Bromberger Blutsonntag - "krwawej niedzieli" i po wkroczeniu wojsk niemieckich do Bydgoszczy te wydarzenia stały się dla okupanta pretekstem do ogromnych represji. Miały wtedy miejsce egzekucje na polskiej ludności cywilnej, wielu Polaków wywieziono też do obozów koncentracyjnych. Kiedy von Braun z przejęciem mówił o tym, jak to Polacy mordowali w Bydgoszczy niewinnych Niemców, ktoś zawołał: "Das ist nicht Wahr!" - "To nie prawda!". Von Braun wściekł się i krzyczał: "Wer hat das gesagt?" - "Kto to powiedział?". Wyzywał nas od tchórzy, ale nikt się nie przyznał, a on ostatecznie nie dociekał. W każdym razie cieszyliśmy się, że ktoś mu się sprzeciwił. Wspomniał Ojciec o tym, że przymusowi robotnicy nie mogli jeść przy jednym stole z niemieckimi gospodarzami i chodzić z nimi do kościoła. Czego jeszcze nie wolno wam było robić? Jak już mówiłem, nie można się nam było spotykać. Nie mogliśmy jeździć do pracy rowerem, musieliśmy chodzić pieszo, nawet jeśli była to znaczna odległość. Poza tym nie było mowy o jakichś relacjach między Niemcami a robotnikami przymusowymi na płaszczyźnie czysto ludzkiej. Jeśli przymusowy robotnik zakochał się w Niemce i wyszło to na jaw, był wieszany, a dziewczynie golono do łysa głowę i obwożoną ją po okolicy. O tym opowiada film Andrzeja Wajdy "Miłość w Niemczech". W miejscowości, gdzie pracowałem, nie było takich przypadków, ale słyszałem o nich. Pamiętam też, że kiedyś najmłodsza córka mojego gospodarza zapytała mnie, co bym zrobił, gdybym zakochał się w niemieckiej dziewczynie. Odpowiedziałem jej, że się na to nie zanosi. A ona na to: "Gdybyś się zakochał w Niemce, musiałabym cię nienawidzić". Nie wiem, czy chciała mnie sprowokować, ale później zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście musiałaby mnie nienawidzić, bo tego domagała się od niej partia. Nie myślał Ojciec o ucieczce? Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Zapewne wynikało to ze stosunku do mnie niemieckich gospodarzy oraz sytuacji innych polskich robotników, którzy pracowali w tej miejscowości. Ich także dobrze tam traktowano. Natomiast z Oberbachem, wioski położonej niedaleko Niederbachem, latem 1944 roku uciekło dwóch przymusowych robotników. Tyle że nie starali się oni wydostać z Niemiec, a ukryli się w pobliskim lesie. Najpierw nikt ich nie ścigał. Uciekinierzy potrzebowali jedzenia, więc zaczęli nocą zbierać po polach warzywa, a w końcu przyszli do gospodarstwa, gdzie wcześniej pracowali, i ukradli stamtąd kilka rzeczy, nie tylko żywność. Gospodarze domyślili się, że sprawcami kradzieży mogą być zbiegli robotnicy, i została zorganizowana obława. Za trzecim razem ich znaleźli i rozstrzelali na miejscu. 6 czerwca 1944 roku miało miejsce lądowanie aliantów w Normandii i pewnie uciekinierzy mieli nadzieję, że szybko nastąpi wyzwolenie. Tymczasem wojna trwała jeszcze blisko rok. Wyzwolenie jednak w końcu przyszło. Okolice Niederbachem wyzwolili Amerykanie. To było 7 marca 1945 roku. Pamiętam, że kilka dni przed wkroczeniem wojsk amerykańskich z okolicznych miejscowości wycofywali się Niemcy: to była masa żołnierzy idących pieszo albo jadących konno i na motocyklach. Przechodzili też przez miejscowość, gdzie pracowałem. A ponieważ było pochmurno, alianci nie mogli zbombardować ich z samolotów. Gdyby nie niski pułap chmur, pewnie by nas wysadzili w powietrze razem z niemieckim wojskiem. Mieszkańcy Niederbachem mieli więc szczęście, a ja razem z nimi. W nocy z 6 na 7 marca przyszła wiadomość, że Amerykanie są już w sąsiedniej wiosce. Wszyscy w Niederbachem wywiesili więc na gankach białe flagi. Tylko że 7 marca około trzeciej po południu przez wioskę przejeżdżała jakaś grupa niemieckich żołnierzy i jadący na czele esesman, jak zobaczył te białe flagi, zaczął strzelać w stronę ganków. Ludzie więc schowali te flagi z powrotem do środka. Kiedy się ściemniało, mój gospodarz wraz z rodziną zszedł do piwnicy. Mówił, żebym ukrył się tam razem z nimi, ale ja miałem obawy, że jeśli w dom uderzy bomba, to się nie wydostaniemy spod gruzu. Z ukrycia więc obserwowałem szosę. Kiedy zobaczyłem, że nadjeżdża samochód i nie jest to auto niemieckie, wyciągnąłem do góry ręce z białą chusteczką. Jeden z samochodów się zatrzymał i Amerykanie pokazali mi na migi, że chce się im pić. Poszedłem więc z tą prośbą do gospodarza. Gospodarz odkorkował flaszkę z sokiem jabłkowym, nalał do kufla, a ja zaniosłem go Amerykanom. Ci wzięli kufel i odjechali. A gospodarz do mnie: "Gdzie jest mój kufel?". Nieważne były bomby, armatnie kule i ostrzał, tylko ten kufel. Nie było więc w waszej wiosce walk. Na szczęście nie. Amerykanie ustawili w ogrodzie mojego gospodarza armatkę, nałożyli na nią siatkę maskującą i co jakiś czas strzelali z niej za Ren. Zza Renu w naszą stronę też wystrzelono kilka pocisków, ale nie wyrządziły one większych szkód. Żaden z nich nie spadł na dom. Zresztą po kilku dniach Amerykanie poszli dalej na wschód i linia walk się od nas odsunęła. Powoli życie zaczęło wracać do normy. To był przełom marca i kwietnia, gospodarz powiedział więc: "Trzeba wyjść w pole". Ojciec został w Niederbachem? Zostałem. Nie poszedłem z Amerykanami, jak zrobiło wielu przymusowych robotników. Jeden z Polaków, z którym zaprzyjaźniłem się w Niederbachem, powiedział: "Gdzie pójdziesz? Po co? Na razie nic nie wiadomo". I przyznałem mu rację. Czekałem na rozwój wypadków i pracowałem jak dotąd u mojego gospodarza. Wyszedłem na pole z broną ciągniętą przez dwa konie. W pewnym momencie zobaczyłem, że pod tą broną wloką się trzy granaty. Zatrzymałem konie i zacząłem się zastanawiać, co robić. Pomyślałem, że przede wszystkim muszę skończyć swoją robotę. Odhaczyłem więc powoli te granaty, zaniosłem na bok, a potem ostrożnie bronowałem dalej. Znalazłem jeszcze w jednym miejscu czwarty granat, ale robotę skończyłem. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Odminował Ojciec pole. Bawiłem się w sapera. W połowie listopada 1945 roku odszedłem stamtąd do obozu przejściowego zorganizowanego przez Amerykanów jakieś dziesięć - piętnaście kilometrów od Niederbachem. Polacy od razu zaczęli się tam organizować w różne struktury. W tym czasie myślałem już o powołaniu kapłańskim i chciałem przede wszystkim skończyć szkołę średnią, a taka była właśnie w tym obozie. Pojechałem więc tam, zgłosiłem się do kierownika szkoły i powiedziałem, że w Brzesku ukończyłem pierwszą klasę Liceum im. Józefa Piłsudskiego, że nie mam jednak z sobą żadnych świadectw, ale chciałbym kontynuować naukę w drugiej klasie. Po egzaminie orientacyjnym zostałem do tej szkoły przyjęty. Wróciłem więc do Niederbachem zabrać swoje rzeczy i pożegnać się. Co powiedzieli gospodarze? Pani Elizabeth płakała. Może przypominałem jej syna. Nie wiem. Później jeszcze parę razy ich odwiedziłem. Zawsze przywoziłem od nich syrop z buraków cukrowych. Mieliśmy więc słodkie urozmaicenie obozowej diety. Jakiś czas później naszą szkołę przeniesiono do klasztoru w Knechtsteden, a później do Lippstadt. I tam, w czerwcu 1948 roku, zdałem maturę. Nie chciał Ojciec wracać do Polski? Przede wszystkim chciałem zdać maturę. Z rodzicami miałem kontakt przez Czerwony Krzyż. Napisałem do domu, że mogę w Niemczech skończyć szkołę średnią i zapytałem, czy mam wracać. Ojciec odpisał, że jeśli mam możliwość studiowania, to żebym został. Zostałem więc, a po maturze wstąpiłem do jezuitów. To znaczy nie od razu. Najpierw musiałem napisać podanie, które zostało odesłane do Rzymu, później przeszedłem egzamin przed czterema ojcami jezuitami. Ostatecznie mogłem rozpocząć nowicjat. Proponowano mi, bym starał się o przyjęcie do nowicjatu w Niemczech, ale ja pomyślałem, że niemiecki już znam, więc jak pojadę do Włoch, to nauczę się włoskiego. I rzeczywiście przełożeni wysłali mnie do Galloro w prowincji rzymskiej. Kiedy skończyłem studia filozoficzne na Uniwersytecie Gregoriańskim, Adam Kozłowiecki SJ zachęcił mnie do wyjazdu do Rodezji Północnej, dzisiejszej Zambii. Przed wyjazdem do Afryki przez pięć miesięcy uczyłem się języka angielskiego na Malcie i w 1956 roku wyjechałem do Lusaki. Później w latach sześćdziesiątych studiowałem w Irlandii teologię. Do Zambii wróciłem w 1966 roku. Czy po wojnie był Ojciec w Polsce? Dopiero w 1965 roku, a więc dwadzieścia dwa lata po wywiezieniu na roboty. Byłem już po święceniach i miałem w Polsce prymicje. Spotkałem się z rodzicami, z bratem i siostrą. Mój brat też skończył szkołę średnią i wstąpił do lotnictwa w polskim wojsku, ale władze nie pozwoliły mu na służbę w tej jednostce, bo wyszło na jaw, że ma brata na Zachodzie. A czy utrzymywał Ojciec później kontakty z niemieckimi gospodarzami? Utrzymywałem. Ostatni raz byłem u nich też w 1965 roku. Pan Klemens już nie żył. Spotkałem tylko panią Elizabeth. Bardzo dobrze ją wspominam. Miałem naprawdę wiele szczęścia, że trafiłem w Niemczech do rodziny Geodelsów. Życie Duchowe Często można spotkać się ze stwierdzeniem, że w drobnych przedsiębiorstwach nie ma ochrony przed wypowiedzeniem. Nie jest to jednak zgodne z prawdą. Co prawda w firmach zatrudniających mniej niż 10 pracowników nie obowiązuje ustawowa ochrona przed wypowiedzeniem, jednak nie oznacza to wcale, że pracodawca ma wówczas wolną rękę przy rozstawaniu się z personelem. Polska i NiemcyGdy 2 maja 1945 Armia Czerwona wraz z oddziałami 1. Armii Wojska Polskiego zdobyła Berlin, w mieście przebywało ok. 370 tys. robotników przymusowych. Ich los przybliżają wystawa zewnętrzna i wirtualny projekt.„Berlin był w tamtym czasie dosłownie usiany barakami. (...) Całe miasto, razem z jego obrzeżami, tworzyło rozciągający się na ogromnej przestrzeni jeden wielki obóz, wciśnięty między budynki mieszkalne i biurowe, pomniki, dworce, fabryki”. Tak wspominał sytuację w stolicy nazistowskich Niemiec François Cavanna, były francuski robotnik przymusowy i późniejszy współzałożyciel satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”. 2 maja 1945 r., w dniu kapitulacji Berlina, w mieście przebywa jeszcze około 370 tys. robotników przymusowych z całej Europy. Są wśród nich jeńcy wojenni, tzw. cywilni robotnicy – głównie Polacy i „Ostarbeiter” – deportowani z terenu b. ZSRR, traktowani jeszcze gorzej od i tak żyjących już w nieludzkich warunkach Polaków. Wszyscy muszą pracować do końca. „Wielu ludzi ginie w drodze do pracy, chociaż ‘praca’ jest przesadą. Powiedzmy, że jak roboty udają się do swojego miejsca pracy, o ile ono jeszcze istnieje” – fragment wspomnień b. francuskiego robotnika przymusowego Marcela Eloli, 16 kwietnia 1945. Dwie trzecie robotników przymusowych było zmuszanych do pracy w rolnictwie, pozostali w fabrykach czy przy budowie drógImage: picture-alliance/dpa„Jak mamy skończyć, jeżeli nas ciągle bombardują?” Jedną z tych, którzy mimo bombardowań codziennie muszą dotrzeć do pracy, jest Wanda Tworkiewicz, w październiku 1943 r. przywleczona do Berlina z Łodzi. Po pobycie w obozie w Brandenburgii trafia do obozu dla robotników przymusowych Berlin-Johannisthal. Pracuje w fabryce samolotów Henschel. Podczas bombardowania w Boże Narodzenie 1943 obóz zostaje doszczętnie zniszczony. Wanda Tworkiewicz, która ratuje się wybiegając z baraku przykryta tylko kocem, zostaje przeniesiona do Schoenefeld. Codziennie musi iść piechotą do pracy, w prostej linii jakieś 10 km. Fragment jej wspomnień: „Na urodziny Hitlera, 20 kwietnia, nadleciały samoloty aliantów i zrzuciły nad naszymi fabrykami ulotki. Krążył wśród nas dowcip, że na urodziny Hitlera nie zrzucają bomb, tylko ulotki. Nie wiem, co na nich było”. Kolega ze Śląska wytłumaczył jej po polsku, że „mamy teraz skończyć z pracą”. „Jak mamy skończyć, jeżeli nas ciągle bombardują?” – odpowiedziała. 23 kwietnia 1945 obóz w Schoenefeld, gdzie przebywa Wanda Tworkiewicz, zostaje wyzwolony. Zrzucane nad Berlinem ulotki są ważną częścią wojny psychologicznej prowadzonej przez aliantów. Niemieckich żołnierzy wzywają do rzucenia broni, ludność cywilną, w tym robotników przymusowych, do przerwania pracy i stawiania oporu. Naziści do ostatnich dni wojny karzą więzieniem lub śmiercią za posiadanie takiej ulotki lub przekazanie jej dalej. Oznaka identyfikująca PolakówImage: Berlin, Stiftung Deutsches Historisches MuseumOryginalną taką ulotkę, zachowaną przez byłego polskiego robotnika przymusowego Józefa Przedpełskiego – we wrześniu 1944 razem z ciężarną żoną wywiezionego do Berlina z Łodzi – można zobaczyć na blogu Centrum Dokumentacji Pracy Przymusowej Berlin-Schöneweide. – Jeżeli nasi goście nie mogą dotrzeć na nasze wystawy, my docieramy z naszymi wystawami do nich – argumentują pracownicy Centrum, które jak wiele placówek muzealnych i kulturalnych w czasach koronakryzysu przeniosło swoją działalność do Internetu. Blog jest prowadzony od 1 kwietnia do końca maja w ramach projektu przygotowanego z okazji 75. rocznicy zakończenia II wojny światowej: „1945. Nazistowskie obozy pracy przymusowej w Berlinie. Koniec, ale jeszcze nie po wszystkim”. Zainteresowani znajdą tam fragmenty wspomnień byłych ofiar pracy niewolniczej, zdjęcia, listy, dokumenty. Gehenny ciąg dalszy „Rosjanie są pod Berlinem. Widzi się setki rosyjskich maszyn, walących w niemiecką artylerię. Eskadry jedna po drugiej nieustannie uderzają w zgromadzone w Berlinie niemieckie wojska, a my jesteśmy w środku tego wszystkiego i na nasze głowy spadają bomby, które zostały po niemieckich ‘panach’. (...) Krótko mówiąc, stało się jasne, że tkwimy w pułapce. Tylko odwagi, teraz naprawdę chodzi już tylko o to, by ratować własną skórę” – ze wspomnień b. włoskiego robotnika przymusowego Pietro Cavedaghiego, 18 kwietnia 1945. Wśród 14 tys. osób kierowanych w Berlinie do prac związanych z obroną przeciwlotniczą gros stanowią robotnicy przymusowi. Są zmuszani do rozbrajania bomb, usuwania ruin, wydobywania z gruzów i chowania zwłok, kopania okopów. Groby polskich i rosyjskich robotników przymusowych na cmentarzu Św. Jadwigi (St-Hedwig-Friedhof) w berlińskiej dzielnicy LichtenbergImage: DW„Przed wkroczeniem Armii Czerwonej większość ludzi została wysłana do kopania okopów i innych prac poza fabryką. Ci, którzy zostali w zakładach, demontowali, konserwowali i zatapiali lepsze maszyny w kanale” – ze wspomnień b. polskiego robotnika przymusowego Euzebiusza Wiktorskiego. Podczas usuwania ruin ludzie próbują znaleźć coś do jedzenia, przyłapani, karani są śmiercią za „plądrowanie”. W ostatnich dniach wojny nie mają nic – jedzenia, wody, ubrania, bezpiecznego dachu nad głową. Ich codzienność to strach przed bombami, przed reżimem i też niemiecką ludnością cywilną, która ze strachu przed aktami zemsty profilaktycznie morduje robotników przymusowych i już uwolnionych więźniów obozów koncentracyjnych. Wczesnym latem 1945 wielu byłych robotników przymusowych z Zachodniej i Południowej Europy może wrócić do domu, o własnych siłach albo z pomocą transportów organizowanych przez aliantów. Byli robotnicy przymusowi z krajów Europy Wschodniej, zwłaszcza z ZSRR, boją się wracać. Dla wielu powrót do domu z Niemiec oznacza podejrzenie zdrady ojczyzny i kolaboracji z nazistami, co równa się dalszemu ciągowi gehenny. Codzienność milionów ludzi W latach 1938-1945 w całych Niemczech przebywało na robotach przymusowych blisko 6,5 miliona osób cywilnych. Największą grupę, ponad 4 mln 200 tys., stanowili mieszkańcy okupowanych terenów Europy Wschodniej – Czechosłowacji, Polski, Jugosławii i ZSRR. 2 mln 155 tys. pochodziło z krajów Europy Zachodniej – Francji, Norwegii, Danii, Holandii, Belgii, Włoch, Grecji. Wystawa na wolnym powietrzu - Centrum Dokumentacji Pracy Przymusowej Berlin-SchöneweideImage: DW/E. StasikPolacy stanowili, po robotnikach przymusowych z b. ZSRR (2 mln 165 tys.), największą grupę ofiar pracy niewolniczej (we wrześniu 1944 było to 1,7 mln). Dekrety polskie z 8 marca 1940 usankcjonowały ich dyskryminację i wyzysk. Jako pierwsi cudzoziemcy Polacy zostali zmuszeni do noszenia identyfikującej ich oznaki z literą „P”. Tylko w Berlinie istniało w latach 1939-1945 ponad tysiąc obozów dla robotników przymusowych, sto z nich w przemysłowej dzielnicy Treptow. 20 proc. robotników przemysłowych stanowiły kobiety. W latach 1939-1945 też tylko w Berlinie znajdowało się 21 tzw. podobozów i komand zewnętrznych obozów koncentracyjnych, administracyjnie podlegających KL Sachsenhausen. Od jesieni 1944/45 przebywało w Berlinie około 10 tys. więźniów KL zatrudnionych do pracy niewolniczej, głównie w przemyśle zbrojeniowym. W połowie kwietnia 1945 zostali wysłani na Marsze śmierci. „Żaden więzień nie może się dostać w ręce aliantów”, rozkazał 14 kwietnia 1945 Reichsführer-SS Heinrich Himmler. Te i inne informacje na temat pracy przymusowej, jej genezy i historii, w tym polskich robotników przymusowych, a także późnych odszkodowań dla ofiar pracy niewolniczej przekazuje wystawa na wolnym powietrzu prezentowana przez Centrum Dokumentacji Pracy Przymusowej Berlin-Schöneweide: „Praca przymusowa w Berlinie 1938-1945”. 12 tablic umieszczonych na ogrodzeniu Centrum przy Britzer Strasse jest częścią pokazywanej tam, a ze względu na koronakryzys niedostępnej dla publiczności, stałej wystawy „Codzienność i praca przymusowa 1938-1945”. Chcesz mieć stały dostęp do naszych treści? Dołącz do nas na Facebooku! Zespoły archiwalne: IPN GK 98 Amt des Distrikts Krakau (Urząd Okręgu Krakowskiego) - imienne listy transportowe Polaków skierowanych do pracy przymusowej w III Rzeszy z Dystryktu Krakowskiego m.in. z takich powiatów jak: Jasło, Kraków, Przemyśl, Rzeszów, Tarnów, Sanok (361 j.a.). Udział mieszkańców Szynwałdu w robotach przymusowych Służba Budowlana - Baudienst - W maju 1940 r. została utworzona przez gubernatora dystryktu krakowskiego Otto Wächtera Służba Budowlana (Baudienst). Była to forma pracy przymusowej mająca dostarczyć taniej siły roboczej i utrudniać młodzieży działalność konspiracyjną. Do służby powoływano młodzież męską z roczników 1919 - 1925 i przyjmowano chętnych, początkowo na 3, potem na 7 miesięcy. Wszyscy byli umundurowani i skoszarowani w Tarnowie w budynku Stowarzyszenia "Gwiazda" przy ul. M. Kopernika, później w budynku przy ul. J. Dąbrowskiego. Pracowali przy budowie dróg i mostów, pracach melioracyjnych, w zakładach naprawczych taboru kolejowego, przy kopaniu rowów przeciwczołgowych, zbiorowych mogił i pracach publicznych. Warunki zakwaterowania i pracy były fatalne. Dzień pracy dziesięciogodzinny, niskie normy żywieniowe i niewielkie wynagrodzenie. Każdy kto uchylał się od pracy mógł zostać wywieziony do kamieniołomu w karnym obozie w Płaszowie, rodzina mogła zostać aresztowana, a od r. groziła kara śmierci. W styczniu 1945 r. po wycofaniu się wojsk niemieckich z Tarnowa Służba Budowlana została zlikwidowana. Pracownicy Służby Budowlanej w Tarnowie, wśród nich wiele osób pochodzących z Szynwałdu i okolicznych miejscowości. 1. Stanisław Skrabacz 17. ? Panowicz 2. Tadeusz Zegar (Szynwałd) 18. ? Małek 3. Józef Zgłobik (Zalasowa) 19. ? (Klikowa) 4. Władysław Kołodziej (Szynwałd) 20. Edward Szymański (Szynwałd) 5. Edward Mazur (Szynwałd) 21. Bronisław Brudny (Szynwałd) 6. Stanisław Trojanowski I (Ryglice) 22. Franciszek Dziurawiec (Szynwałd) 7. ? 23. Aleksander Szostecki 8. Stefan ? (Klikowa) 24. Stanisław Zegar (Szynwałd) 9. Jan Januś (Zalasowa) 25. Bronisław Mącior (Szynwałd) 10. Władysław Zieliński (Ryglice) 26. Stanisław Trojanowski II (Ryglice) 11. Tadeusz Srebro (Szynwałd) 27. ? Skrzyński 12. Jan Szwalec (Zalasowa) 28. Stanisław Kardaś (Szynwałd) 13. Włodzimierz Fudyma (Zalasowa) 29. Franciszek Zegar (Szynwałd) 14. Stanisław Tomasiewicz (Szynwałd) 30. Franciszek Czarnik (Zalasowa) 15. Edward Klaus 31. ? Szpala 16. Józef Papuga (Zalasowa) 32. ? Wojciech Dziurawiec na zdjęciu wykonanym w 1941 r. do dokumentu tożsamości w Baudienstcie i w grupie pracowników (w pierwszym szeregu, trzeci od lewej). Wojciech Dziurawiec pracował tam od 5 stycznia do 20 grudnia 1941 r. razem z mieszkańcami Wojnicza. Jego przełożonym był Polak, foraibarter Małek. Był dla nich dobry, pozwalał na niedzielę wrócić do domu po prowiant, gdyż przez cały tydzień głodowali. Wojciech Dziurawiec w Służbie Budowlanej (drugi od lewej), 1941 r. Jak wspominają mieszkańcy tam pracujący, warunki zakwaterowania były bardzo nędzne. W jednej dużej hali znajdowało się około 100 prycz trójkondygnacyjnych. Brakowało pościeli, koców, w siennikach znajdowały się resztki słomy, wszędzie były wszy i pluskwy. Nie było mebli, każdy trzymał swoje rzeczy i jedzenie przyniesione z domu w skrzynkach zamykanych na kłódki. Racje żywnościowe były głodowe. Na śniadanie dostawali czarną kawę zbożową bez cukru i kromkę chleba z marmoladą. Na obiad wodnistą zupę, a na kolację to samo co na śniadanie. Jedynie na niedzielnej przepustce w domu można się było najeść. Jako zapłatę otrzymywali po parę złotych, po pięć papierosów dziennie i raz na tydzień pół litra wódki. Przy kompletnym braku higieny łatwo było zarazić się tyfusem lub czerwonką. Ofiarą takiej zarazy padł jeden chłopak z Szynwałdu, nazwiskiem Kopacz, który zmarł na przełomie 1942/1943 r. W czerwcu 1942 r. grupa chłopców z Baudienstu (ok. 30) brała udział w eksterminacji tarnowskich Żydów. Musieli asystować przy wypędzaniu Żydów z mieszkań, ładować rozstrzelanych na rynku na platformy samochodów i zakopywać ich w masowych grobach na cmentarzu. W tej akcji brał udział Stanisław Zegar z Szynwałdu. Prace przymusowe - Wraz z utworzeniem Generalnego Gubernatorstwa, 26 października 1939 r. wydane zostały rozporządzenia dotyczące stosunku do pracy, wprowadzając dla ludności polskiej obowiązek pracy (w wieku od 18 do 60 lat), a dla ludności żydowskiej przymus pracy (w wieku od 14 do 60 lat). 12 grudnia 1939 r. dolną granicę wieku przesunięto do 14 lat, a w przypadku osób pochodzenia żydowskiego do 12 lat. Oficjalnie dla Polaków istniał tzw. obowiązek pracy, a dla Żydów tzw. przymus pracy, jednak dla jednych i drugich oznaczało to zatrudnianie przymusowe. W celu rejestracji ludności i organizacji zatrudnienia powstało 21 Urzędów Pracy (Arbeitsamt) i sieć 250 placówek terenowych. Każdy podlegający obowiązkowi pracy był zapisywany, następnie otrzymywał kartę pracy (Arbeitskarte) i mógł zostać skierowany do robót na warunkach określanych przez pracodawcę bez zmiany możliwości miejsca i zakresu pracy. Sporządzano również specjalne listy młodzieży kierowanej do Służby Budowlanej (Baudienst) i ludzi do obozów pracy. Urzędy współpracowały z policją i SS, które miały za zadanie dostarczać robotników poprzez organizację specjalnych łapanek. W czasie takich akcji, ludzie ukrywali się w stodołach, na polach, co w przypadku złapania mogło skończyć się osadzeniem w więzieniu lub wysłaniem do obozu koncentracyjnego. Józef Zegar (w środku) na robotach w Niemczech. We wsiach powołano specjalne komitety, w skład których wchodzili: sołtys, proboszcz, agronom i jeden godny zaufania gospodarz. Na komitety te spadała odpowiedzialność za wykonanie zarządzeń niemieckich i wytypowanie osób zdolnych do pracy. W Szynwałdzie dzięki temu, że istniał folwark pracujący na rzecz wojska, stosunkowo niewiele ludzi zostało wysłanych tylko pracowało na miejscu. Pracownice gospodarstwa ogrodniczego we dworze, w środku nadzorujący je żołnierz niemiecki. W Kronice Szkoły Podstawowej nr 2 znajduje się krótki zapis z 1941 r.: W maju młodzież od 20-30 lat dostaje kartki na wyjazd do Niemiec na roboty rolne. Trudno podać dokładną liczbę osób wywiezionych, według Stanisława Micka było ich 20-25. Byli to między innymi: Jan Zięba, Stanisław Zięba, Ludwik Plebanek, Bronisław Robak, Aniela Klich, siostry Pieniądz. Jan Zięba - fotografia do Arbeitskarty. W klapie marynarki widoczna naszywka z literą P, obowiązkowo noszona przez każdego pracownika. Oznaczała ona robotnika przymusowego z Polski (P - Polen). Jan Zięba pracował w gospodarstwie rolnym w małej miejscowości Jestrabi (niem. Jastesdorf) znajdującej się obecnie w Czechach, a w czasie wojny należącej do Rzeszy. W Szynwałdzie w okresie okupacji Niemcy każdej nocy, jako zakładników przetrzymywali w budynki Dziadarni po 12 osób. Były one typowane za kolejnością z każdego domu we wsi. Pewnej nocy znalazł się tam również Jan Zięba, niestety wtedy w Szynwałdzie miały miejsce jakieś nieporozumienia z Niemcami i za karę został on zesłany do obozu pracy w Płaszowie. Przebywał tam blisko 2 tygodnie, ale widząc że w niedługim czasie czeka go tam śmierć, skorzystał z możliwości i zgłosił się na roboty. Został wysłany do Jestrabi, tam w pobliskich miejscowościach pracowali już mieszkańcy Szynwałdu. Trafił do gospodarstwa Anastazji Lipowski i jej brata, który wszystkim zarządzał, gdyż Anastazja była wdową, a jej dwóch synów walczyło na froncie. W sumie był tam 14 miesięcy, w latach 1944-45 i wykonywał różnorodne prace gospodarskie. Miał szczęście gdyż gospodarze byli przyzwoitymi ludzi i swoich pracowników traktowali dobrze. Wraz z nim byli tam jeszcze: Stanisław Zięba, Ludwik Plebanek, Bronisław Robak, Aniela Klich, siostry Pieniądz. Brat i córka Anastazji Lipowski Zabudowania gospodarcze i pracownicy w Jestrabi. Na pierwszej fotografii prawdopodobnie siostry Pieniądz, na drugiej nieznani robotnicy. Kopanie okopów - W maju i czerwcu 1944 r. rozpoczęto budowę fortyfikacji na terenie całego starostwa tarnowskiego. W celu zdobycia bezpłatnej siły roboczej, władze okupacyjne wydały szereg zarządzeń, zmuszających ludność polską w wieku od 14 do 60 lat pod groźbą surowych kar do pracy przy okopach. Również mieszkańcy Szynwałdu brali udział w tych pracach. Wszyscy wytypowani codziennie rano gromadzili się na granicy Szynwałd-Skrzyszów. Następnie sprawdzana była lista obecności i pieszo lub furmankami ludzie udawali się do Skrzyszowa pod kościół. Tam byli dzieleni na 20-30 osobowe grupy i każda pod nadzorem żołnierzy przemieszczała się na wyznaczone miejsce. Szynwałdzianie kopali okopy na terenie Ładnej, Skrzyszowa, Łękawicy a nawet w Łękawce. Po skończonej pracy żołnierz zwracał podbitą kartę pracy oraz rozdawał tzw. bloczki, za które pod koniec miesiąca można było dostać trochę chleba, końskiej kiełbasy, margaryny, szpinaku oraz wódki. Do gotowych już okopów nie wolno było wchodzić pod żadnym pozorem, groziła za to nawet kara śmierci. Wykaz źródeł Encyklopedia Tarnowa, Tarnów 2010 Kronika Szkoły Podstawowej nr 2 w Szynwałdzie Plebanek Kazimierz, Szynwałd, 650-lecie dziejów wsi i parafii, Szynwałd 1994 Tarnów, dzieje miasta i regionu, T. III, Lata drugiej wojny światowej i okupacji hitlerowskiej oraz Polski Ludowej, Tarnów 1987 Wspomnienia mieszkańców Szynwałdu dobrowolnego wyjazdu do pracy w III Rzeszy. Akcję taką zorganizowano w Generalnym Gubernatorstwie, zaś na ziemiach wcielonych władze hitlerowskie zrezygnowały z dobrowolnej rekrutacji robotników. Na tych terenach pracowników werbowano poprzez wysyłanie wezwań do stawiennictwa w urzędach pracy. Propaganda niemiecka na terenie GG Wiktorja Delimat W październiku 1942 r. Wiktoria Delimat przybywa wraz z 60 dziewczynami i kobietami do Stockhausen, gdzie zostają one zamknięte w restauracji Küster. Kobiety codziennie idą piechotą przez wieś do pracy w cukrowni w sąsiednim Obernjesa. Po zakończeniu pracy muszą przebywać w obozie, który zawsze jest zamykany. „Wyjście było tylko z tyłu do toalety. (…) Wszystko było zamknięte, budynek był całkowicie zamknięty (…) Mogliśmy chodzić tutaj do toalety, ale nie na zewnątrz na podwórze. Rzekomo nie mogliśmy z nikim rozmawiać. Na pewno nie z Niemcami. (…) Dookoła były piętrowe łóżka, w środku również. Krzesło stało na dole, jedna osoba spała na dole, druga na górze. I niczego więcej tam nie było. W czasie jedzenia każdy siadał na łóżku i jadł to, co było. Nie było to żadnego dodatkowego wyposażenia, żadnego stołu czy czegoś takiego.“ Polskie dziewczyny i kobiety muszą często ciężko pracować, a warunki pracy są złe. Codzienna praca odbywa się na 12-godzinne zmiany, bez dnia wypoczynku. Jako jedyna Wiktoria dostaje się do laboratorium fabryki. Tam pomaga przy mierzeniu procentu zawartości cukru, wyciskając przez filtr masę z buraków, przelewając ją przez lejek i wypełniając nią pojemniki. Potem musi umyć wszystkie urządzenia oraz szkło. „A więc tak dobrze się wdrożyłam i byłam taka szczęśliwa: Tu przynajmniej było ciepło, a ja nie miałam obuwia, zupełnie niczego, a tu w środku były deski drewniane, tu było ciepło, tutaj mogłam śmigać na boso! A na drogę, ponieważ było już zimno, dali nam tu drewniaki, takie buty z drewna.(...) Zresztą, mówi się, że wszędzie dostaliśmy pieniądze (…) W cukrowni nie dostałam ani jednego feniga! (…) Nie miałam żadnej portmonetki, nie miałam niczego! (…) Mieliśmy tak wielkie wszy, tu nikt się nie rozbierał – gdy zdejmowałeś swoje szmaty, wypuszczałeś swoje wszy, potem znów zakładałeś swoje szmaty!” Po zakończeniu kampanii cukrowej dziewczyny i kobiety nie są już potrzebne. 22 grudnia pracownicy urzędu pracy w Getyndze wchodzą wraz z rolnikami do cukrowni: Wielu robotników zmarło w wyniku swoich warunków życia – skrajne złe traktowanie, poważne niedożywienie i gorsze tortury były głównymi przyczynami śmierci. O wiele więcej zostało ofiarami cywilnych ofiar bombardowań wroga (alianckich) i ostrzeliwania ich miejsc pracy przez całą wojnę. W szczytowym okresie robotnicy przymusowi
Losom robotników niewolniczych i przymusowych z czasów III Rzeszy poświęcony jest nowy portal internetowy. Wiele z przedstawionych tu historii opowiadają Polacy. -"Przez całe lata nie pisnęłam na ten temat słowa. I nie byłam w tym osamotniona. Wielu byłych więźniów nie chciało o tym opowiadać. Chcieliśmy żyć, byliśmy głodni życia, radości. Każdy z nas wolał myśleć o czymś innym, a o tym wszystkim co się stało, woleliśmy szybko zapomnieć" - opowiada Helena Bojle-Szacki. Cztery lata temu przerwała wreszcie milczenie i przed kamerą opowiedziała historię swego życia. - "Im człowiek starszy, tym bardziej staje się refleksyjny i zaczyna rozmyślać o tym, co było złe" - mówi była więźniarka obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Przypomina się jej praca w hali produkcyjnej. Mówi, że z zamysłem pracowała niedokładnie - był to w pewnym sensie sabotaż. Wspomina także, jak młodym więźniarkom opowiadała treść znanych jej powieści. Helene Bohle-Szacki godzinami snuła przed kamerą opowieści o tamtych czasach. Takie nagrania zrobiono na zlecenie Fundacji "Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość" z ogółem 590 osobami z różnych krajów. -"Te relacje pozwalają nam poznać ówczesne realia pracy przymusowej w obozach, u bauerów, w niemieckich rodzinach, ale także w barakach na terenie obozów koncentracyjnych" - podkreśla Gertrud Pickhan z berlińskiego Freie Universität. To ona zadbała o archiwizację przeprowadzonych rozmów, ich zamianę na format cyfrowy oraz transkrypcję. Mirosław D. więzień obozu Kapfenberg. Takie fotografie ocala od zapomnienia nowy portal Rozmowy, które przeprowadzono w 26 językach, pozwolą zachować na zawsze pamięć o dwunastu milionach ludzi, którzy w III Rzeszy zmuszani byli do prac przymusowych i niewolniczych. W zarchiwizowanych relacjach, które można wysłuchać w wirtualnym archiwum, mowa jest o terrorze i nienawiści, o głodzie, sadyzmie i ludziach tamtych strasznych czasów. Jest tam też dużo o nadziei i o nieoczekiwanie niesionej pomocy przez Niemców i Niemki. Narodowość ofiar nie jest ważna O pracach przymusowych relacjonują przede wszystkim osoby z Europy środkowo-wschodniej, i to nie tylko Żydzi, którzy zmuszani byli w obozach koncentracyjnych do prac niewolniczych. O swoich losach opowiada też 48 Romów, którzy tak jak Felix Kolmer przeżyli Auschwitz. -"Dla nas, robotników niewolniczych, jest sprawą wielkiej wagi, aby w tym archiwum nie hierarchizować ofiar, żeby nie podkreślać, że jedni są Żydami a inni nie, że jedni to Polacy, Rosjanie, a inni to Włosi. Wszyscy robotnicy przymusowi i niewolniczy, opowiadając o swoich losach, mówią jednocześnie o historiach cierpienia i ocalenia milionów innych ludzi, które dzięki temu będą wpisane w ogólnoludzką pamięć historyczną". Nowo odkryte losy Dawni robotnicy przymusowi to dziś osoby starsze i często schorowane. Ich opowieści mają służyć przestrodze Losy byłych robotników przymusowych i niewolniczych niemiecka opinia publiczna poznała dopiero pod koniec lat 90-tych. Stało się to po przełomie politycznym - po dojściu do władzy rządu SPD i Partii Zielonych. Szczególnie ta ostatnia, będąc jeszcze w opozycji, konsekwentnie domagała się zadośćuczynienia dla zapomnianych ofiar III Rzeszy. W latach 2000-2006 Fundacja Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość wypłaciła symboliczne odszkodowania 1,6 milionom kobiet i mężczyzn w blisko 100 krajach dokumentując w ten sposób przejęcie odpowiedzialności Republiki Federalnej Niemiec i niemieckich przedsiębiorstw za krzywdy wyrządzone w okresie narodowego socjalizmu. Tworząc wirtualne archiwum poświęcone pracom przymusowym w okresie 1939-1945 Fundacja Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość oddaje losy byłych robotników przymusowych w ręce naukowców na całym świecie. Oprócz dźwiękowych i filmowych nagrań wspomnień, w archiwum znajduje się także bogaty materiał fotograficzny i dokumentalny, który może być również wykorzystywany w pracy edukacyjnej. "Fundacja Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość" nie może zbudować byłym robotnikom przymusowym i niewolniczym pomnika z kamienia - mówi Günter Saathof, członek zarządu Fundacji - "Tym archiwum i jego zawartością oraz umożliwieniem ludziom na całym świecie łatwego dostępu do tych materiałów, czcimy pamięć o robotnikach przymusowych w inny sposób". (bc)
.
  • li39aawcj6.pages.dev/38
  • li39aawcj6.pages.dev/631
  • li39aawcj6.pages.dev/91
  • li39aawcj6.pages.dev/431
  • li39aawcj6.pages.dev/940
  • li39aawcj6.pages.dev/447
  • li39aawcj6.pages.dev/664
  • li39aawcj6.pages.dev/473
  • li39aawcj6.pages.dev/99
  • li39aawcj6.pages.dev/899
  • li39aawcj6.pages.dev/597
  • li39aawcj6.pages.dev/133
  • li39aawcj6.pages.dev/57
  • li39aawcj6.pages.dev/900
  • li39aawcj6.pages.dev/462
  • pracownicy przymusowi w niemczech lista